Ad vocem. Zapewne zastanawiacie się, dlaczego zapowiadany bezpośrednio po porażce z Rakowem Częstochowa tekst, ukazał się dopiero po starciu z Widzewem Łódź. Gremialnie podjęliśmy decyzję, że są rzeczy ważne, bardzo ważne i najważniejsze, a najważniejszym jest właśnie pasja kibicowania. Bez tego nie byłoby nikogo na trybunach, nie byłoby też nas, bo dla kogo mielibyśmy wówczas pisać? Zamiast strzelać bezpośrednio przed ważnym meczem, skupiliśmy się na promowaniu zakupu biletów na Przodek i post factum uważamy to za dobrą decyzję. Na trybunach święto się udało. Sto lat, OCB’03! A piłkarze? Ekhm... Chcieli dobrze, a wyszło jak zwykle.
Naszym celem nie są ataki ad personam i zamierzamy oprzeć nasz materiał na faktach i merytorycznej ocenie. Tytuł to oczywiście follow-up do sytuacji związanej z tym, jak potraktowany został swego czasu Kuba Żubrowski. Wówczas pytaliśmy, „Czy leci z nami pilot?”. Odpowiedź już poznaliśmy… Dlaczego ponownie się czepiamy? Bo uważamy, że to dyrektor pionu sportowego jest jednym z winowajców obecnego stanu rzeczy, a po prostu po spotkaniu z Rakowem Częstochowa coś w kibicach Zagłębia Lubin pękło i nie dotyczy to tylko naszej grupy. Widać to było po komentarzach w sieci, po social mediach, po rozmowach „przy piwku”. Wiecznie upokarzani, wiecznie mamieni niespełnionymi obietnicami, wiecznie spoglądający na te same problemy, wiecznie słuchający tych samych tłumaczeń… Ileż można? To, co obecnie dzieje się w Zagłębiu Lubin, to po prostu za dużo. Zdarzało się nie raz czy nie dwa, że piłkarze bądź pracownicy klubu nie traktowali kibiców „Miedziowych” serio, bo ci nie przychodzili licznie na stadion, bądź poziom zainteresowania klubem nie był taki, jak w największych miastach w Polsce. Ten sezon pokazał, że ludziom szukającym wymówek na siłę został wytrącony ostatni argument. Są pieniądze – niemało i zawsze na czas. Jest stadion – niestary, z fajną bazą tuż za płotem. Jest i zainteresowanie kibiców. Czego więc brakuje, by Zagłębie Lubin było w stanie zagrać o coś więcej niż utrzymanie? Wygląda na to, że dwóch rzeczy: ambicji i chęci. Niestety, zamiast tego otrzymujemy zewsząd wszystko to, czego w profesjonalnym klubie być nie powinno.
Zagłębie Lubin jest trawione przez gen przegrywu, z którym w ostatnich latach nikt nie potrafi sobie poradzić. Niestety, ale przyciągamy do siebie osoby, które nie do końca zainteresowane są tym, by zrobić coś dobrego i iść dalej. I wcale nie chodzi o piłkarzy, bo wbrew pozorom do „Miedziowych” trafia wielu wartościowych zawodników, którzy naprawdę mają marzenia i chcą coś osiągnąć. Specyfika grupy niestety polega na tym, że przez brak liderów równa się do słabszych, przez co ten potencjalnie ambitny piłkarz i tak będzie mimochodem czerpał od będącego na mentalnym zakręcie kolegi. I to jest pierwszy zarzut do Piotra Burlikowskiego. Niestety, stworzył zespół bezjajeczny. Bez liderów, bez nazwisk, które wzbudzają respekt. Mamy zbiór graczy, którzy być może mają wysokie umiejętności, ale nie potrafią działać w kolektywie i wziąć odpowiedzialności za to, co dzieje się na boisku i w szatni. I nie jest to zarzut do samych zawodników. Przecież nie każdy ma predyspozycje do tego by być liderem – nie tylko na boisku, ale ogólnie w życiu. Ktoś taki jak dyrektor pionu sportowego powinien o tym wiedzieć, jednak przy analizie cech charakteru nowych zawodników, używając znanego w polskiej popkulturze powiedzenia, Piotr Burlikowski dawał do tej pory z siebie całe 30%. Najgorsze jest to, że w tej kwestii nie bredzimy. Mówią o tym między sobą sami piłkarze Zagłębia Lubin. I obecni i ci, którzy podczas drugiej kadencji obecnego dyrektora przewinęli się przez klub i już ich w Lubinie nie ma. Powiedział również o tym sam prezes Michał Kielan w rozmowie z nami… - Muszę przyznać panu rację, że niektórym osobom w klubie jest za wygodnie. Dostrzegamy to, że bardziej doświadczeni piłkarze w tych meczach, kiedy nie szło, często nie brali na siebie wystarczającej odpowiedzialności. Z drugiej strony nie dotyczy to wszystkich, bo mamy przykłady chociażby Sokratisa Dioudisa czy Marko Poletanovicia, którzy wiosną pełnili niezwykle istotne role. Swoje zrobił też Mateusz Grzybek, choć oczywiście nieco z konieczności musiał grać na lewej stronie, bo w meczu z Wisłą nos złamał Luis Mata. Nie ulega jednak wątpliwości, że letnimi transferami chcielibyśmy dodać drużynie jeszcze więcej jakości i charakteru – powiedział sternik „Miedziowych” w czerwcu na łamach naszego serwisu.
Drugim z zarzutów, jeśli chodzi o dobór zawodników do Zagłębia Lubin, jest brak rozwiniętej analizy. Jeśli – tu cytat z prezesa Michała Kielana – „najlepiej wyskautowanym zawodnikiem w historii Zagłębia” był Cheikhou Dieng, to od razu należy ocenić skauting naszego klubu, jako najgorszy w galaktyce i go zamknąć. Oczywiście jest to mocne uproszczenie, ale oprócz liczby wpadek – do których jeszcze wrócimy – nie można nie dorzucić wielkiej liczby piłkarzy, która nie była jakkolwiek dopasowywana do stylu gry drużyny. Najprostszym przykładem tego w obecnym sezonie są środkowi pomocnicy o bardzo podobnej charakterystyce, przez co drużyna jest do bólu przewidywalna (Tomasz Makowski, Damian Dąbrowski i Marko Poletanović), albo napastnicy z poprzedniego sezonu, gdzie choć każdy był inny (styl gry, warunki fizyczne etc.), to miał obstawiać jedną pozycję, grać w tym samym ustawieniu i tylko wymieniać się z kolegą (Dawid Kurminowski, Martin Dolezal, Rafał Adamski i Jakub Świerczok). Nie tak wygląda konstruowanie drużyny i choć do trenera Waldemara Fornalika możemy mieć sporo zarzutów, o czym pisaliśmy choćby tutaj, tak jak na dłoni widać, że dyrektor nie pomaga mu ze swoimi pomysłami.
Liczba wpadek i pomysłów dyrektora sportowego to w zasadzie temat na długą książkę. Podczas drugiej kadencji Piotra Burlikowskiego do Zagłębia Lubin przyszło 25 zawodników, z czego w klubie sześciu z nich już nie ma. Zazwyczaj ocenianie dokonań dyrektorów sportowych na rynku transferowym można najogólniej i dość banalnie określić mianem „na plus” bądź „na minus”, biorąc pod uwagę ogólną przydatność do zespołu. Właśnie to jest największy zarzut, że przy równo 25 zawodnikach ściągniętych do klubu przy niewielu można postawić choćby mały plusik. Patrząc na szybko: Aleks Ławniczak na pewno do nich należy. Tomasz Makowski niejednokrotnie obrywał (również od nas), ale też jako-tako swoje zadania wypełnia. Dodamy przy tym nazwisku, że wbrew obiegowej opinii transfer ten „darmowy” nie był ani trochę, a jego wszystkie koszty potrafią wręcz wywalić z butów. Kto wie, być może będziemy mieli trochę pociechy z Mateusza Wdowiaka, ale jak na razie za wcześnie jest, by wyrokować. Z kolei mocno po przyjściu na stałe zawodzą Dawid Kurminowski (transfer gotówkowy za ponad 500 tys. euro) i Sokratis Dioudis. Sam case Sokratisa Dioudisa też jest ciekawy, bo zanotował on duży zjazd po przyjściu na stałe. Tajemnicą poliszynela jest to, że jak to typowy Grek, raczej się nie przemęczał podczas wakacji. Latem dołączył do drużyny kompletnie nieprzygotowany po przejściu zabiegu, a w pierwszym sparingu doznał kontuzji, o której dowiedzieliśmy się dopiero po czasie. Bardziej wprawieni mogli dojrzeć, że coś jest nie tak, po zdjęciu z meczu sparingowego autorstwa Tomasza Folty. Dioudis zagrał dotychczas w dziewięciu spotkaniach, w których nasi rywale oddali 43 strzały na bramkę. Sokratis wpuścił 17 goli, co oznacza skuteczność obronionych strzałów na poziomie 61%. Dla kontry, nieukształtowany jeszcze młodzieżowiec Szymon Weirauch zagrał w sześciu spotkaniach, oddano na jego bramkę 28 strzałów, puścił 7 goli, co oznacza skuteczność na poziomie 75%. I nie będziemy się nad tą kwestią wybitnie pastwić, bo sami byliśmy orędownikami zatrzymania Dioudisa. Ale samo nasuwa się pytanie, jakim kosztem i czy wszystko zostało przypilnowane tak, jak należy? Sam proces wprowadzenia Greka do gry mocno się opóźniał i bardziej wyglądało to na improwizację, niż plan. I kwestia wspomnianych kosztów. Sokratis Dioudis jest najlepiej zarabiającym piłkarzem w historii Zagłębia Lubin. Mamy prawo więc wymagać i krytykować, jeśli podjęto tak duże ryzyko biznesowe, a zespół nic z tego nie ma. Nawiązując do pewnej reklamy: Jeśli nie widać różnicy, to po co przepłacać?
A co z pozostałymi? Cheikhou Dieng, Guram Giorbelidze, Tornike Gaprindashvili, Aleksandar Scekic, Jhon Chancellor, Szymon Kobusiński a nawet Jarosław Jach, któremu najpierw zaproponowano długi i wysoki kontrakt, a następnie robiono wszystko, by zawodnik zdecydował się na jego rozwiązanie. Jak widać, tutaj też mamy objaw niekoniecznie wysokiej skuteczności dyrektora, bo Jarek zamiast grać w jakimś innym zespole, kisi się w rezerwach, z czego nikt nie jest zadowolony. Aby pokazać Wam, jak w klubie marnotrawione są pieniądze, posłużmy się przykładem właśnie Dienga. I zaznaczamy – ten prosty przykład jest oparty na pewnych założeniach, danych ogólnodostępnych pojawiających się w mediach oraz tym, jak działa rynek. Nasze założenie jest obrane z korzyścią dla klubu, bo zapewne suma kosztów poniesionych przez „Miedziowych” była dużo wyższa niż ta wskazana przez nas.
Cheikhou Dieng, tak – ten najlepiej wyskautowany – przechodzi do Zagłębia Lubin z austriackiego Wolfsberger AC jako rezerwowy i zawodnik z łatką reinkarnacji Miłosza Przybeckiego. Umie biegać, z graniem w piłkę średnio, z pracowitością również. Wiemy to już od początku, wystarczyło zapytać trzech dziennikarzy z Austrii – cytaty Davida Edera wrzuciliśmy u nas na stronie w momencie podpisania kontraktu przez Cheikhou. Mimo to w Zagłębiu Dieng otrzymał 2,5-letni kontrakt. Dyrektor pionu sportowego Piotr Burlikowski powiedział przy podpisywaniu kontraktu dla oficjalnej strony Zagłębia tak: - Cheikhou jest bardzo dynamicznym zawodnikiem z międzynarodowym doświadczeniem. Obserwowaliśmy go podczas kilku spotkań na żywo. Jesteśmy pewni, że da nam kilka opcji w formacji ofensywnej. Cieszymy się, że dołącza do nas piłkarz o innym profilu, który może grać jako skrzydłowy lub napastnik. Abstrahując, Cheikhou chyba ani razu nie zagrał w Zagłębiu Lubin jako napastnik, a zarówno Piotr Stokowiec, jak i później Waldemar Fornalik, prędzej na 9-kę wrzuciliby swojego asystenta, niż Cheikhou. Tak czy inaczej, Senegalczyk dostał pierwszy skład zaraz po przyjściu, ale jego pozycja zaczęła słabnąć z każdym kolejnym tygodniem. Potem widzieliśmy już go w rezerwach, a umowę rozwiązano na niecały rok przed jej końcem. Kwota transferu: według transfermarkt za darmo, ale w takim przypadku kwota „za podpis” to minimum trzy pensje. Jeśli założymy – bardzo optymistycznie dla klubu – zarobki na poziomie 8 tys. euro brutto miesięcznie, to całość kontraktu Cheikhou Dienga (podstawa pensji za 2,5 roku (30 miesięcy kontraktu + 3 miesiące roboczo obranej kwoty za podpis), to 264 000 euro. Daje nam to 1 168 728 złotych. Patrząc na wkład tego piłkarza w klub sami oceńcie, czy taka przepalona „duża bańka” to mało czy faktycznie sporo. I mówimy o zawodniku, który w historii klubu, a nawet transferów Piotra Burlikowskiego, nie zarabiał najwięcej. Jeśli mieliśmy blisko 25 transferów i znakomita większość z nich nie podniosła poziomu zespołu, to ile milionów złotych w ten sposób Zagłębie spaliło w piecu? 25, może 30?
Ciężko znaleźć kogoś, kto zachowując obiektywizm będzie bronił ruchów Piotra Burlikowskiego, one niestety same się nie bronią. Drużyna jest skonstruowana w sposób chaotyczny, na części pozycji panuje przeludnienie, na innych są niedobory, a jakość niektórych pozyskanych graczy również pozostawia wiele do życzenia. Dość kuriozalnie wygląda sytuacja, gdy na ławce rezerwowych siedzi dwóch zdrowych lewych obrońców, a tę pozycję obsadza w pierwszej jedenastce nominalny prawy defensor – Mateusz Grzybek. Na skrzydłach kłopot bogactwa jest tylko, jeśli policzymy sztuki. Ile mamy jednak jakości? Czy Waldemar Fornalik ma bardzo duży komfort jakościowy, jeśli chodzi o wybór skrzydłowych? Odpowiedź nasuwa się sama.
Tak w ogóle, to widać jak na dłoni, że po naszym wpisie na Twitterze na temat „rozliczania” po porażce z Rakowem, gabinety klubu odwiedził Włoch Gianfranco Obsranco. Po jego wizycie pojawiły się również telefony do nas. Wywiad w mediach klubowych z Piotrem Burlikowskim, który ostatnio działał w ukryciu, nie był przypadkowy. Na nieszczęście samego dyrektora, te wypowiedzi zamiast mu pomóc, to mu jeszcze bardziej zaszkodziły, bo opowiadał tam banały, był niespójny i tylko potwierdził to, że zarzuty kierowane ze strony kibiców nie są wyssane z palca. W ogóle wywiady Piotra Burlikowskiego, to kopalnia banałów, szukanie wytłumaczeń i zrzucanie odpowiedzialności na wszystko dookoła. Było „lubińskie piekiełko”, było „walczenie o DNA klubu”. Brakuje jednak konkretów.
Sporo można również zarzucić Piotrowi Burlikowskiemu w kwestii traktowania innych ludzi. Już podczas pierwszej kadencji były z tym problemy i sporo nasłuchaliśmy się od piłkarzy czy pracowników klubu. Teraz oczywiście jest podobnie. Wystrzelone w kosmos ego nie pozwala o sobie zapomnieć i beneficjentami „sympatii” dyrektora byli gracze, którzy przedłużali kontrakty, rozwiązywali je za porozumieniem stron czy po prostu przychodzili do niego z jakimś problemem. Kilku zawodnikom w ostatnich dwóch latach robiono mocno pod górę, jeśli chwilę pomyślicie i połączycie fakty, zapewne domyślicie się, o kogo chodzi. Następnie piłkarze ci mogli się naczytać na swój temat, że są tacy i owacy. Jakub Żubrowski, o którym wiadomo było, że odejdzie latem, został pozostawiony na lodzie. Dyrektor Burlikowski w porozumieniu z trenerem Fornalikiem na pewnym etapie poprzedniego sezonu stwierdzili, że drużynie trzeba dać impuls. Odsunięto więc zawodnika, który wracał po kontuzji i wystąpił w całej poprzedniej edycji rozgrywek w dwóch meczach. Kwestia Kacpra Bieszczada to sprawa, do której być może, w sprzyjających okolicznościach, jeszcze kiedyś powrócimy. Dyplomatycznie ujmiemy to w ten sposób, że o zrezygnowaniu z 21-letniego bramkarza decydowały także względy pozasportowe. Kwintesencją postępowania Piotra Burlikowskiego jest też sprawa Jarosława Jacha. Orędownikiem powrotu stopera do Lubina był sam dyrektor Burlikowski, który po jakimś czasie, stosując podstępne metody, próbował nakłonić 29-latka do rozwiązania lukratywnego kontraktu. Inne wydarzenie z życia klubu, to sprawa odejścia trenera Pawła Karmelity. Była niezrozumiała, kuriozalna i wstydem jest to, w jaki sposób tak zasłużony dla wielu młodszych i starszych zawodników szkoleniowiec został przez Zagłębie potraktowany. To chyba nie jest profesjonalne. Prawdę mówiąc, zakrawa to wszystko o działania na szkodę Zagłębia Lubin.
Piotr Burlikowski w wywiadzie dla klubowej telewizji powiedział ostatnio, że ogólnie klub wykonuje dobrą robotę i zmierza we właściwym kierunku. Zapomniał jednak dodać, że zespół prezentuje się identycznie lub niekiedy gorzej niż w ostatnich sezonach, a klub obecnie ma najwyższy budżet od powrotu do ekstraklasy w 2015 roku. Taki stan rzeczy pozwala wątpić w poziom skuteczności oraz jego umiejętności menedżerskie.
Czy ktoś jeszcze się dziwi, dlaczego do Piotra Burlikowskiego mamy taki stosunek, a nie inny i od dłuższego czasu apelujemy o to, by go pożegnać? Wiemy, jaki był plan właściciela na jego zatrudnienie w klubie: mamy niedoświadczonego prezesa, to weźmiemy dyrektora, który otrzyma bardzo duże uprawnienia i pomoże w zarządzaniu klubem. Damy narzędzia, środki, rozwiniemy klub, aby osiągnąć swoje cele. Niestety, ale to się nie udało. Mimo możliwości stworzonych przez właściciela, obecny dyrektor pionu sportowego nie zrobił absolutnie nic za co można byłoby go pochwalić, a klub za jego kadencji uwstecznił się pod względem sportowym, zamiast rozwinąć. Na obecności Piotra Burlikowskiego w klubie cierpi KGHM, lokalni politycy odpowiedzialni za jego zatrudnienie, prezes Michał Kielan, a także sam trener Waldemar Fornalik. Każdemu powinno zależeć na tym, by uzdrowić sytuację i pozbyć się kogoś, kto zamiast pomagać po prostu przeszkadza.
W wielu przypadkach to zespół naczyń połączonych. Choć Piotr Burlikowski nie prowadzi treningów i następnie nie wychodzi na murawę, tak jego praca bardzo mocno wpływa na to, jak w końcowym rozrachunku wygląda nasze Zagłębie. Jest to Zagłębie, jakiego nie chcemy.